Piosenki roku 2019 (nie najlepsze, ulubione)

Ta lista raczej niewiele mówi o kondycji muzyki w roku 2019. Niewiele mi też powiedziała nowego na temat mnie samego. No cóż jestem melancholikiem z domieszką romantycznego Janusza, dlatego kuszą mnie wszelakie utwory, gdzie smutek i radość układają się w miękki światłocień. Płyty przesłuchiwałem jadąc kolejno pozycje z listy premier publikowanej na blogu Polifonia/Płyty Bartka Chacińskiego. Co ciekawsze kawałki wrzucałem na playlistę na Spotify. W sumie wylądowało tam prawie 500 kompozycji. Poniżej zamieszczam te, które puszczałem sobie po wielokroć. Kolejność nie ma znaczenia.

Mount Eerie – Widows
uwielbiam opowieści Marka Kozelka, ale to Phil Elverum jest moim ukochanym muzycznym pamiętnikopisarzem; po dwóch rozdzierających serce płytach, na których śpiewał o swojej żałobie po śmieci żony, wydawało się, że nadchodzi dla niego lepszy czas; niestety małżeństwo z aktorką Michelle Williams rozpadło się po kilku miesiącach; Elverum opowiada o tym na nowym albumie; jego najmocniejszym momentem jest utwór „Widow”, w którym utrwala moment załamania nerwowego w przedszkolu swojej córeczki, tuż przed Dniem Matki, gdzie z jednej strony spotyka się ze współczuciem ze strony innych rodziców, z drugiej pragnie uciec do lasu i zawodzić tam przy płonącym stosie; jakby tego było mało, tabloidy podały właśnie informację o separacji z Williams i rozdzwania się jego telefon; całość kończy wspomnienie randki (?) w księgarni na rogu, gdzie w dziale z poezją leżał z głową na jej kolanach… jak zawsze warto wczytać się w teksty Elveruma, mimo tego całego cierpienia Phill w ostatnim utworze śpiewa, że nie chce murować swojego serca: Na skraju oceanu wstaję i wylewam szklankę wody, którą przyniosłem, nic więcej nie mogę dać, oprócz miłości; piękny człowiek

Purple Mountains – Darkness and Cold
ponad 20 lat temu David Berman w utworze „Random Rules” melancholijnie śpiewał o swojej miłości do Cassie Marrett; w tym roku lider nieodżałowanych Silver Jews z rezygnacją opowiedział o końcu swojej 20-letniej relacji z żoną i niedługo później odebrał sobie życie; teraz inaczej ogląda się ostatni klip, w którym wystąpił z Cassie; patrząc na nich myślałem, że chyba już przepracowali rozstanie, skoro odgrywają taki bolesny scenariusz, ale wychodzi na to, że był to przykład depresyjnego poczucia humoru Bermana, to było grzebanie w ranach; nie ma już Davida, a na usta ciśnie się dialog z „Random Rules”: I ask the painter, why the roads are all painted black, He said “Steve, it’s because people leave — and no highway can bring them back

Ride – Future Love
mój stary to fanatyk shoegazu i mówi, że to piosenka perfekcyjna; wszystko tu ze sobą gra, harmonie wokalne, rozmarzone gitary i melodia, która oddaje nastrój dopiero co rozpoczętej miłości; euforia z cieniem niepewności; dodajmy do tego klip inspirowany kultowym filmem Vincenta Gallo „Buffalo ’66” (dzięki Picia za wychwycenie); mógłbym słuchać i oglądać bez końca

David Allred – The Cell
może jakiś miłośnik Arthura Russela i Erika Satie przegapił twórczość Davida Allreda; jest na to duża szansa, bo w sieci o nim raczej cicho i wyniki ma bardzo niszowe (typ nie doczekał się nawet recki na Pitchforku); słuchanie jego muzyki jest niebezpieczne, bo roztacza on magnetyczną melancholię, a wiadomo do czego prowadzi melancholia; poza tym jest w tym coś z ducha tęsknych pieśni osadników z rejonu Apallachów, które kiedyś tak ładnie odkurzył Sam Amidon; szukając informacji o Allredzie właśnie spostrzegłem, że wydał w tym roku drugą płytę, także tu już nie ma co pisać, tylko trzeba to sprawdzić

Rebeka – Pocałunek
w roku, w którym rząd pis wespół z tvp i kościołem rozpoczął pełną parą szczuć na osoby nieheteronormatywne, Iwona Skwarek zrobiła coming out i we wzruszający sposób udokumentowała piosenką swój lęk przed społecznym potępieniem; mam nadzieję, że „Pocałunek”, kiedyś stanie się jedynie pamiątką po dziwnych czasach, bo jak śpiewa Bedoes za miłość nikt nie powinien płacić płaczem

Tropical Fuck Storm – Aspirin
skarbiec piosenek o rozstaniu wzbogacił się o kolejny klejnocik; Gareth Liddiard śpiewa gęsto, z napięciem, ale po stoicku: When you finally go; You’re gonna find out, who you’ll miss the most; Well, I guarantee you’ll find it is not me… generalnie cała płyta jest pesymistyczna i w dużej mierze o nadchodzącej zagładzie; jak to napisał jeden z recenzentów: podczas odsłuchu niemal czuć, jak podnosi się poziom wody

Bill Callahan – What Comes After Certainty
większość ludzi, która oblatuje świat nie zobaczy tyle, co Bill Callahan widzi siedząc w swoim pokoju; na nowej płycie pięknie mruczy o zwykłym, codziennym, istnieniu; takie ciepłe, luźne opowieści do grzania się przy nich; Hey good looking what you got cooking?

MŁODY DZBAN – MIĘTOWA MARIHUANA
to był rok wielkiej ofensywy rapera z Wrocławia; wydał trzy mini albumy na różne tematy, a każdy ciekawy; ma oryginalny luźno agresywny styl, potrafi sugestywnie budować swoje światy i odgrywać postaci, do tego totalnie trafia w moje poczucie humoru; a utworem „Miętowa Marihuana” pokazał wielki talent narracyjny; jeśli nie znacie, to posłuchajcie romantycznej opowieści o dorastaniu osiedlowej Bonnie i Clyde’a

Altin Gun – Leyla
jestem fanem tureckiego psychodelicznego rocka z przełomu lat 60. i 70., więc nie mogłem nie pokochać jego kontynuatorów; wiem, powiecie, że to tylko zręczni rekonstruktorzy staroci, tyle, że w przypadku Altin Gun to wintydżowe brzmienie jest bardzo naturalne, nie czuć silenia się, które słyszę u wielu podobnych retro fascynatów; oni są jak fajny komiks odświeżający starą, wiele razy już opowiedzianą historię; są przystępnie napisanym wprowadzeniem do tematu; niech za przykład posłuży ich interpretacja miłosnej pieśni „Leyla”

Hugo Race Fatalists – Phenomenon
takiego rozmarzonego na pograniczu jawy i snu Hugo Race’a lubię najbardziej; robotę w tej piosence robi jurny bas i ten uwodzicielski ton w głosie wokalisty, któremu źrenice jeszcze raz się powiększyły na wspomnienie pierwszej wielkiej miłości; ona chyba faktycznie nigdy nie rdzewieje

WaluśKraksaKryzys – Na noże
nie powiem, trochę mnie na początku zmęczył efekt na wokalu i nie dosłuchałem płyty do końca; nie chciało mi się wsłuchiwać w słowa; potem natrafiłem na ten numer ze świetnym tekstem w stylu poetów z okresu dwudziestolecia międzywojennego; trochę jak u Przybosia: najmniej słów – maksimum znaczeń; a potem poszedłem na koncert; wszystko się tam zgadzało, od brzmienia po stylówę; kolega mówi, że aż za bardzo, jak na tak młodego ziomka, że to wyrachowane, ale ja tak nie myślę

Jade Bird – Ruins
gdyby w swoim prajmtajmie utwór ten nagrała Alanis Morissette, to by dziś pewnie był nie mniej znany niż ikoniczny „Ironic”; malutka Jade ma równie wielki wygar w głosie, z chrypą trochę w stylu Bonnie Tyler; sądząc po tekście „Ruins”, jej chłopak pewnie nie ma z nią łatwo, ale to niech sama opowie; 29 lutego 2020 zagra w Hydrozagadce (mam status: wezmę udział)

Fontaines D.C. – Big
przypuszczam, że kiedyś do obecności na występie Irlandczyków w warszawskim Pogłosie, gdzie zagrali dla garści fanów, będzie przyznawała się cała masa ludzi; ba, sam będę tak kłamał, bo to jednak lipa przegapić zespół z takimi papierami w momencie wzrastania; do cna wyspiarscy w duchu takich kapel jak The Clash, The Fall czy Gang of Four; chcesz z nimi iść na piwo, na mecz, chcesz z nimi robić rewolucję

kurkiewicz – Sen o Tobie
młody Hubert Kurkiewicz przypomniał mi o starym Darku Dudzińskim, który kiedyś jako Przyzwoitość równie zaspanym głosem śpiewał równie bezpretensjonalne piosenki napisane jakby za jednym zamachem, gdy sobie coś tam brzdąkasz i szukasz na szybko rymów i ci wychodzi; temat fajny, bo to jedna z przyjemniejszych rzeczy, jak się przyśni całowanie z dziewczyną, która ci się podoba, aż szkoda się budzić, bo powrotu do tej sytuacji z reguły nie ma

Jenny Hval – Ashes to Ashes 
kurkiewicz śnił o dziewczynie, a Hval w „Ashes to Ashes” o piosence i to nie byle jakiej, bo o tematyce pogrzebowej; na swej trance’owej i transcendentalnej w treści płycie „The Practice of Love” Jenny Hval snuje wraz z koleżankami rozważania o miejscu człowieka we wszechświecie („życie jest cudem czy przypadkiem?”), o bezdzietności, o niechęci do znaczenia słowa „miłość” w języku norweskim; to są grube rozkminy na tekst dla dwutygodnika; mnie uwodzi ten album jako całość swym eterycznym anielskim, brzmieniem, czuje się jakbym zawinięty w białe prześcieradło słuchał w lesie nad rzeką wykładów filozofek

Ralph Kaminski – Kosmiczne Energie
lubię takie przewartościowania; na podstawie różnych strzępów o Kamińskim ułożyło mi się w głowie, że to trochę przerost formy nad treścią; nie pomógł też imidż, który wymyślił sobie przy okazji tegorocznej płyty, ale pod wpływem pozytywnych opinii rzuciłem na nią uchem i się zachwyciłem; zmysł aranżacyjny, feeria melodii i harmonii to jedno, wyjebanie na radiowe standardy i odważna queerowa aura to drugie, ale kupiły mnie też jego teksty; opowieść o ucieczce z małego miasta w „Autobusach” to coś, z czym mogę się utożsamić; wspaniałomyślne rozstanie we „Wszystkiego najlepszego”? mój człowiek; „Kosmiczne Energie”? a kto nie męczył się z utajonym uczuciem; w ogóle ten numer Ralph mógłby sprzedać za duże pieniądze Staszkowi Soyce; ja bym za to chętnie kupił jego „Młodość” na winylu

UNKLE – Only You
wielki desperacki numer z jednej z ulubionych tegorocznych płyt; Unkle przypomniał o złotych czasach trip hopu; na albumie „The Road: Part II (Lost Highway)” wracamy do lat 90., kiedy mroczne bity krzyżowano ze wspaniałymi wokalami; numery z tej płyty dobrze by się odnalazły w filmie „Blade Runner”, ale też w serialu „Black Mirror”, co intuicyjnie odbieram jako symptom, pewnego spowolnienia w prognozowanym rozwoju cywilizacyjnym (klip Björk do „All is full of love” ciągle wydaje mi się zapowiedzią odległej przyszłości)

Sasami – Free
„the album is inspired by everyone I fucked and who fucked me last year” – mówi Sasami o swojej ostatniej, bardzo udanej płycie; jej najmocniejszym punktem jest podszyta neurotycznym zauroczeniem ballada „Free” o skazanej na porażkę relacji z gościem, który gdzieś tam ma dom i rodzinę; Sasami śpiewa delikatnie jakby w półśnie; jej spokojny głos kontrastuje ze sprzęgającą się w tle partią gitary, która sugeruje emocje gniotące bohaterkę piosenki od środka; efekt jest taki, że mam ciary; na rozładowanie tego napięcia proponuję komentarz pod klipem na YT: moms over the world hate her for walking in socks like that

Cactuss Blossoms – Desperado
kolega Bartłomiej wyśmiał moją zajawkę tą piosenką; „błagam co to za tekst I’m just a desperado, down by Mexico”; wiadomo, zgrana tania klisza, ale ja nie umiem się oprzeć tej ckliwej orbisonowskiej nucie; zresztą myślę, że Roy by nie miał tu nic do dodania; głosy panów stylowo się uzupełniają; do tego łapię się na wiszącą na haczyku przynętę na samotnika czekającego na tą jedyną; pisałem – ckliwy Janusz! do tego ta banalna solówka to jeden z moich top 5 tegorocznych gitarowych momentów; w sumie mogłaby ją zagrać trąbka

Orville Peck – Winds Change
jeszcze jeden kowbojski wątek w tym zestawieniu; w warstwie muzycznej Orville Peck prochu nie wymyśla; jego romantyczna maniera trochę kojarzy mi się z Morrisseyem, tyle, że Peck nie kryje się ze swoim homoseksualizmem ;), w tekstach igra z figurą rewolwerowca wędrującego przez prerie; do tego skrywa twarz za oryginalną maską z frędzli i wydaje się mega uroczym i inteligentnym gościem (polecam odcinek z nim z cyklu „Whats in My Bag”); to oczywiście ma znaczenie, ale „Wind Change” ma przede wszystkim klejącą się do ucha melodię i fajny punchline o przekuwaniu zawiedzionej miłości w hit: Had a lover but I lost my patience, Gonna get a song on a radio station

Robert Forster – No Fame
wielki dandys australijskiej niezalowej sceny wstrzelił się wyjątkowo z tytułem swojego nowego krążka; „Inferno” odnosi się do zazwyczaj gorącego lata w Brisbane, ale w tym roku temperatury biją tam historyczne rekordy; gdy grał w The Go Betweens, lepiej mi wchodziły bardziej melodyjne piosenki jego kompana Granta McLennana; tymczasem „No Fame” jest właśnie w duchu McLennana; Forster z eleganckim luzem przypomina, że ważniejsza jest droga, niż cel; to, że cię na niej wyprzedzają, miej gdzieś; bliski jest mi ten przekaz

Stella Donelly – Tricks
trudno nie kochać Stelli; jest piękna, zabawna, złośliwa, z przyjemnym głosem i zmysłem melodycznym; legendarny dziennikarz Robert Christgau określił jej debiutancką płytę mianem „muzycznej encyklopedii o dupkach”; w singlowym „Tricks” śpiewa o gościach, którzy podczas jej kowerowych występów krzyczeli pod sceną „zagraj to albo zagraj tamto” i wyrażali dezaprobatę, gdy nie robiła tego, co chcą; taki odpowiednik polskich typków, którzy na koncercie krzyczą zagraj „Whisky” Dżemu; kiedyś jak graliśmy z MKL na pożegnaniu lata w pewnym miasteczku na wschodzie, przez cały koncert z narastającą frustracją krzyczeli nam: zagrajcie „Kanikuły”; Stella, wiem co czujesz

Ladytron – Tower of Glass
„They only want you when you’re seventeen, When you’re 21, you’re no fun” śpiewała siedemnaście lat temu w kultowym hicie grupy Ladytron Helen Marnie; w „Tower of Glass” dalej brzmi słodko i niewinnie, jakby czas się dla niej zatrzymał; dziwne, że ten utwór, jakby żywcem wyjęty z jakiejś kosmicznej dyskoteki (podłożyłbym tu klip z piosenki „One more time” Daft Punk), nie został uznany przez zespół za rzecz z potencjałem na singla

Kucz/Bilińska – Lunar
to rzadki przypadek, gdy na mieszanej językowo płycie polskich wykonawców, bardziej mi się podobają piosenki po angielsku niż po polsku; a jak poleciał „Lunar” na Spotify, to przez chwilę myślałem, że to jakiś nowy super song Julii Holter; ale Ola Bilińska to też mega zdolna dziewczyna

Lilly & Madaleine – Pachinko Song
siostry Jurkiewicz to jedno z moich popowych odkryć tego roku; zwiewne harmonie, niegłupie teksty, no i dzięki nim obejrzałem dokument o Pachinko, grze przypominającej pinball, obsesyjnie uwielbianej przez Japończyków

TRYP – Wracam
teksty Marcina Pryta są jak kulminacyjne sceny z nieistniejących filmów; tutaj mamy najemnika wracającego z wojny w Libii; gość żyje spotkaniem z panną, z którą korespondował; snuje marzenia o wspólnym życiu w domku pod Łodzią, jednak w momencie spotkania ten plan się sypie; ona nie taka, jak na zdjęciach? a może to wymówka, bo zabijanie ludzi zabiło w nim zdolność do wejścia w bliską relacje; jedno jest pewne: w pustym pokoju, matka mówiła, nigdy nie zaznasz spokoju – ta fraza to kolejny liryczny nokaut, z długiej listy nokautów Pryta Marcina

Broken Social Scene – Can’t Find My Heart 
to w sumie mógłby być hymn wielu tinderowych randek, z jednej strony ochota na wspólny powrót do domu, z drugiej strach przed zaangażowaniem się, z trzeciej pragnienie, by poczuć cokolwiek

WEYES BLOOD – EVERYDAY
tegoroczny hit, który zachwycił fanów Karen Carpenter i piosenki „Penny Lane”, inspirowany jest doświadczeniami z internetowym randkowaniem, strachem przed samotnością, nieodwzajemnioną miłością i wiecznym gonieniem za nowymi króliczkami; czy to koniec monogamii? – przywołuje zasłyszane na imprezie pytanie Natalie Mering; jeszcze nie dziś – odpowiada z wielką gracją w głosie

Jessica Pratt – This Time Around
kolczyk bez pary, kawka pita w kwietniowym słońcu, mała tęsknota, uśmiech wywołany ptaszyną na parapecie, radość z rozładowanego telefonu, szum winyla, „stracone i dziwne lata”

Dido – You Don’t Need A God
Dido ma ciepły, kojący głos psychoterapeutki, może dlatego w roku życiowego resetu trochę uciekałem na ten skromny, bezpretensjonalny popowy album; w sumie o tym jest poniższy utwór, o sile muzyki, która może na chwilę wyjąć cię z różnych smuteczków

Misia Furtak – Będzie gorzej
być może pierwszy polski utwór o depresji klimatycznej, a przynajmniej ja go tak odczytuje; choć bohaterka neurotycznie powtarza swe pesymistyczne proroctwo, to nie poddaje się marazmowi, chce budować szalupę dla wszystkich i ten wers mnie nieodmiennie wzrusza

Christian Scott aTunde Adjuah – Forevergirl
Christian ma taki ton, że jak zadmie w trąbkę to twardnieją sutki; na koncercie z cyklu „Tiny Desk Concerts” amerykański trębacz wystąpił w koszulce z okładką płyty „Unknown Pleasures” i chyba coś jest na rzeczy, bo w tej drum’n’bassowej balladzie czuć ducha Joy Division; w ogóle płyta „Ancestral Recall” budzi moje odległe skojarzenie z albumem „Spiritchaser” Dead Can Dance, tyle że mistykę puszczy amazońskiej zastąpiła na niej mistyka sawanny

Shy Boys – Dim The Light
Beach Boysi z Kansas tą piosenką skłonili mnie do posłuchania albumu grupy Yes; skoro takie cudeńko zostało zainspirowane płytą „90125”, to może i ja się w końcu przekonam do brytyjskich prog rockowców; no nie.. ale kumam, że w harmoniach oba zespoły kombinują podobnie; na szczęście Shy Boys mają w sobie jeszcze dużo indie rockowej skromności; w sumie mimo pewnego niezalowego fejmu ciągle jeszcze wykręcają niskie liczby w serwisach streamingowych; showbiz też nie sprzyja wokalistom o gabarytach Collina Rauscha; może będzie miło chłopakom, gdy google translator im przetłumaczy, że ich solówka w kodzie „Dim The Light”, to dla jednego gościa z Polski top 5 tegorocznych gitarowych momentów

Syndrom Paryski – Miasto Masa Maszyna
niby numer opublikowany został 31 grudnia 2018, ale jako zapowiedź roku 2019…; czy był on udany dla Syndromu Paryskiego? byłem na dwóch dobrych koncertach, gdzie niosła ich młodzieńcza żywiołowość i rówieśniczy aplauz, z drugiej strony epka „Hymny dla przegranych”, choć niezła, to w moim odczuciu nie przyniosła takich bangerów jak ubiegłoroczny „Raj na ziemi”; singiel „Miasto Masa Maszyna” wyróżnia się w gitarowym urobku Syndromu swym hiphopowym bujającym aranżem, do tego zespół złapał tu młodość w fajnym kadrze („już proszę pana, a nie młody szczylek”) plus ten kozacki entuzjazm w para refrenie: nasze ambicje są większe niż to miasto – przypomniał mi coś, co też kiedyś czułem

Little Simz – Venom
nie będę nawet udawał, że nadążam w tym utworze za dziewczyną z północnego Londynu; Little Simz z prędkością Busta Rhymes kobry strzyka jadem w mizoginów: They would never want to admit that I’m the best from the mere fact that I’ve got ovaries; ona nie potrzebuje tych zapewnień; refren jest jak bullet time w filmie „Matrix” albo śmiertelnik wystrzelony przez bramkarza w grze w piłkarzyki – powoli do celu, nic nie zrobisz, pozamiatane; żałuję, że nie mogłem być na warszawskim koncercie

STACHURSKY – ZAGINAAAY
mama mówiła, że kiedyś wyrosnę ze zbierania płyt i słuchania muzyki, no cóż… coś poszło nie tak; przez całe życie muzyką jaram się, dlatego w ogóle nie przeszkadza mi dosłowność tego tego tekstu; czasem pewne rzeczy warto powiedzieć prosto; plus za klasycznie rozplanowaną dynamikę klubowego bangiera i wywołanie poczucia pozytywnej wspólnoty; do tego dochodzi bardzo miłe skojarzenie z „How Much Is The Fish” Scootera, który z kolei przypomina mi o pierwszym w życiu pocałunku z języczkiem


Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s