
KRUS, protesty rolnicze, dopłaty unijne, konserwatyzm, dożynki, stawanie w obronie księdza i głosowanie na PiS lub PSL – tak mi najczęściej miga wieś, gdy przeglądam media. Rzadko w nich słychać głos zwykłych mieszkańców, a jeśli już, to najczęściej w kontekście sensacji lub beki z niezaradnych ludzi. Każdy ma swoje wyobrażenia na temat życia na prowincji. Jedni je idealizują, inni demonizują, że pijaństwo i ciemnogród. Książka „A co wyście myślały” Oli Zbroi i Agnieszki Pajączkowskiej, która jest zapisem rozmów z mieszkankami mazowieckich wsi, pozwala skonfrontować się ze stereotypami.
Autorki swoją publikacją wpisują się w dwa ważne nurty: przywracania wsi i kobiet na karty historii. Do tej pory dzieje były opowiadane przede wszystkim z perspektywy mężczyzn i to raczej tych szczycących się błękitną krwią w żyłach. Na szczęście w ostatnich latach coraz częściej uwzględnia się też narrację tzw. grup nieuprzywilejowanych. W końcu większość z nas wywodzi się nie od Pana Wołodyjowskiego i skrzydlatej husarii, ale od chłopek i chłopów, którzy mieli nad sobą pana, wójta i plebana. Pozycja tego ostatniego jest zresztą na wsi ciągle wyjątkowo silna.
W opowieściach starszych pań w książce przewija się wątek, że ksiądz był (jest?) w pewnym sensie strażnikiem władzy mężczyzn na kobietami. Żony mają być posłuszne mężowi przede wszystkim w zaspokajaniu jego chuci. Jedna z bohaterek przywołuje kazanie, w którym ksiądz mówił, że choćby kobieta lepiła pierogi, a mężczyznę naszła ochota, to musi przerwać i mu się oddać. Jest bowiem na wsi wielka presja na szybkie zamążpójście i rodzenie dzieci, choć pojawiają się też głosy, że to się zmienia. Obecnie niezamężna kobieta w wieku 26 lat nie ma jeszcze statusu starej panny. Z drugiej strony niektóre bohaterki książki użalają się nad autorkami, że te mają już po 30 lat, a tu ani męża, ani dzieci, że się nie spełnią, jak się za tym nie zakręcą.
Punktów widzenia na każdą sprawę jest w „A co wyście myślały” bardzo dużo. Nie pozwala to czytelnikowi wyciągnąć prostych wniosków i uogólnień na temat życia na wsi. Autorki pokazują złożoność poglądów na dzieci, aborcję, małżeństwo, że się na wsi czyta i „Gazetę Wyborczą” i „Nasz Dziennik”. Wielogłos sprawia, że każdy wyłowi dla siebie coś ciekawego.
Dla mnie interesującym wątkiem była idealizacja przeszłości w PRL. Kobiety wspominają, że wtedy działały we wsi różne kółka, a to gospodyń wiejskich, a to kluby Ruchu, w których zbierała się wiejska młodzież i mogła posłuchać muzyki, pobawić się, potańczyć. Ludzi integrowały czyny społeczne, częściej się odwiedzali, byli bardziej bezpośredni. Przyjeżdżali różni instruktorzy, którzy uświadamiali, a to na temat antykoncepcji, a to nowych technik upraw. Wieś czuła, że władza się o nią troszczy. Pojawia się nostalgia za czasami Gierka.
Jest to zbieżne z opowieściami mojej nieżyjącej już prababci Ani ze wsi Kolonia Szczerbacka, która dość krytycznie wypowiadała się o II RP, bo była wtedy bieda, lasy były pańskie. Jak się poszło zbierać grzyby, czy chrust bez pozwolenia, to można było dostać baty i nikt się za człowiekiem nie wstawił. To się zmieniło po wojnie. Lasy stały się wspólne. Na wsi zbudowano szkołę i sklep. Nastąpił gwałtowny skok cywilizacyjny. Warto być świadomym przyczyn tej pozytywnej oceny czasów słusznie minionych.
Gdzieś tam w tle książki wybija jedno ze źródeł niechęci wsi do warszawiaków. Mieszkańcy stolicy nie tylko się wywyższają i „zachowują się jak wieśniacy”, ale nie pamiętają, że wieś dużo pomagała w odbudowie stolicy: czynem i dostawami żywności. Z drugiej strony większości bohaterek „A co żeście myślały” nie ciągnie do życia w mieście. Mieszkania w blokach to dla nich duszne więzienia. Ludzie w mieście nie gadają z sąsiadami (dla niektórych bohaterek ta anonimowość jest akurat zaletą, bo na wsi ludzie są poddawani ciągłej ocenie). Co więcej, mieszczuchy mają problemy z seksem. Jedna z pań nie mogła sobie wyobrazić, że można „przytulać” się tylko raz na tydzień, że na wsi to i dwa razy dziennie odchodzi „przytulanie”.
Część kobiet podkreśliła, że na wsi mają już większość udogodnień, z których korzystają mieszczuchy. Jedna pań częstuje autorki z hummusem, inna opowiada o zajęciach zumby. Wychodzi jednak przy tym pewna napinka na sprostanie wyobrażeniom o postępie i nowoczesności. Jej przejawem ma być kostka na podjeździe, przycięte tuje, obcaski, porządny makijaż i strój. Miastowa, która sprowadziła się na wieś, nie wycięła starych drzew, pozwala roślinom bujnie się rozrastać, chodzi w luźnym stroju jest tu określona mianem flei, tudzież jest „znieładzona”.
Zaskoczeniem dla niektórych może być często pojawiająca się negatywna ocena programu 500+. Ponoć w okolicach Łomży mówi się, że przyszło „500zł na przelew”, rozumiany tutaj jako libacja. Takie podeście do świadczeń bierze się jednak przede wszystkim z tego, że część ludzi korzystający z 500+ przestaje pracować, a bycie robotnym to ciągle jeden z największych komplementów, jaki można usłyszeć na wsi. Stąd w książce wiele ciepłych słów na temat pracowitości Ukraińców. Oni zbierają płody rolne podczas, gdy polskie dziewczyny na wsi zamiast pracować, „otwierają warsztat”, czyli robią dzieciaki, by uzyskać większe pieniądze. Kobiety w książce oceniają to jako myślenie nieprzyszłościowe.
Napomknąłem tu tylko kilka z wielu ciekawych tematów tomu „A co wyście myślały”. Kobiety mówią w nim o dwoistym stosunku do zwierząt (pańcia kocha krówki, a że nigdy ich nie wypuszcza z kojca, to taki już ich los), sytuacji osób LGBT na wsi. Dużo cierpkich słów pada pod adresem mężczyzn (najczęściej są obleśni, leniwi, trudni we współżyciu). Są rozkminy o feminizmie, PGR-ach, ale też praktycznym podejściu do życia. Popularny w miastach trend minimalizmu polegający na ograniczaniu potrzeb, wiejskie kobiety mają w małym paluszku.
Osobną wartością tej książki jest język: nieliteracki, żywy, przełamujący zasady. Kobiety bawią się słowami i składnią jak nie przymierzając Masłowska. Do tego mikrowywiady, z których złożona jest publikacja, mają walor impresyjnych mikroopowiadań. Autorki nie ograniczają się do spisania samej rozmowy. Zręcznie łapią, drugie i trzecie plany, dzięki czemu wywiady dostają fajnej anegdotycznej głębi. Przykładowo spotkanie z wiejską kioskarką, której punkt sprzedaży gazet robi niemal za konfesjonał to story, jak z Hrabala, a dyskusja o aborcji między fryzjerką i klientką to scena, jak z filmu Kondratiuka. Cholera, ciekawe się robi nawet, jak autorki wchodzą do wiejskiego baru, by skorzystać z ubikacji. To tylko potwierdza, że najlepsze historie pisze samo życie. Wystarczy wziąć dyktafon i wyjść mu na przeciw.