Moja rodzinna wieś rzadko pojawia się drogowych mapach. Jak chcę ją komuś pokazać, to szukam szosy Końskie-Przysucha. Z niej przy kapliczce trzeba odbić w bok pnącą się do góry asfaltową wstęgą. Mijasz Teklinów i Głęboką Drogę. Kolonia Szczerbacka leży na końcu asfaltu, dalej jest już tylko las. Kiedyś, jak mówi dziadek Stefan, żyło tu ponad 70 rodzin. Dziś jest sporo pustych, niszczejących domów i stodół. Pola porastają lasem. Miejsce dawnych mieszkańców powoli zajmują letnicy, którzy za bezcen kupują sobie tutaj ciszę i spokój. Wieś czasem ożywa, gdy na spacer wychodzą nastolatki z ośrodka wychowawczego, który mieści się w dawnej szkole. Młodzież niby trudna, ale dzień dobry powie, coś zagada, a miejscowy cwaniak to i sobie na niej zarobi, bo sprzedaje im papieroski 50gr za sztukę. Nigdzie indziej nie kupią, bo najbliższy sklep jest kilka kilometrów stąd.

Były jednak czasy, gdy Kolonia Szczerbacka miała sklep i tętniła życiem. Zwłaszcza w niedzielę, bo w niedzielę był MECZ. Wspomina wujek Waldek.
Zasada była taka, że w niedzielę najpierw wszyscy szli do kościoła, i jak przyszli z kościoła to potem szybko jedli rosół, bo godz. 11.00 była zbiórka na szkolnym boisku. W każdą niedzielę, chyba, że pioruny biły, odbywał się mecz. Najczęściej grało się Kolonia Szczerbacka na Teklinów. Bez sędziego. Jak były sytuacje sporne, to się trochę kłócili, ale w końcu osiągali konsensus, czy był ten wolny, czy nie było. Po 90 minut grali, chyba że byli po dłuższej sobocie, to skracali, że grali połowę po 40 minut. Składy wybierano tak, że grali najlepsi z tych, którzy przyszli. Przed meczem z pół godziny obie drużyny kopały piłkę. Każda na swojej bramce. Jak się zbliżała przerwa, to wysyłali jakiegoś małolata np. mnie, żeby leciał do Kurka do studni i przyniósł wiadro wody. Na przerwie wszyscy pili z tego wiadra, jeden po drugim. Nikt się nie brzydził. Mecze były poważne, zażarte, nie było bimbania.
Nieraz grali mecze międzypaństwowe Kolonia Szczerbacka razem z Teklinowem i Głęboką Drogą, organizowali jedną drużynę i wystawiali ten skład przeciwko Paruchom albo przeciwko Bokowowi. Ludzi wokół boiska było od groma. Siadali na trawie, na murku. Oglądali ci, co nie łapali się do składu, dziewczyn pełno. A jak był mecz wieś na wieś, to przychodzili z innych wiosek: motorami, rowerami, przez las szli. To było duże wydarzenie.
Starzy na Kolonii w niedzielę też mieli na co czekać. Rozrywki dostarczało Radio Kielce. Przed siedemnastą schodzili się na pogaduchy, do któregoś z domów, bo kiedyś ludzie się odwiedzali. Dopowiada wujo Waldek. Punkt siedemnasta startowała dwugodzinna audycja z muzyką ludową. Puszczali tam kapelę Zarasi i inne kapele z okolic, weselne nie weselne i se ci starsi ludzie przy tym bajali. Nieraz się audycja skończyła, a oni siedzieli do północy, do pierwszej i gadali. Nawet nie to, że musiał być alkohol, tylko tak dla towarzystwa. Komary ich cięły, a ci siedzieli, omawiali tematy, w warcaby grali. Dwóch takich było, co się nieraz przy tych warcabach pobiło, bo obaj lubiali oszukiwać. Jeden gorzej widział, to drugi pach, pach, pach, że niby takie ma bicie. Tamten się zmiarkował i była awantura, odtwarzanie układu na planszy. Reszta się śmiała. W te warcaby to szedł mecz za meczem. Potem ciężko już było odróżnić, które są które, bo białe były brudne, a w czarnych wytarł się kolor.

Wujek Waldek mówi, że weselej było. Ludzie nie mieli takich stresów. Nie wiedzieli za bardzo, co się na świecie dzieje. Nie siedzieli każdy sam przed telewizorami. W niedzielę nagadali się, naśmiali i rano szli do krów, robić obrządek, czy na autobus do pracy, kto tam musiał. Mówię mu, że niby tak, ale przecież ile też było złości jeden na drugiego na tej Koloni Szczerbackiej. Jeden drugiemu kury truł. Jeden na drugiego z gracą leciał i szczęście, że zawału dostał, bo być może nie miałbym już dziadka, no ale to już temat na zupełnie inną opowieść…