Z mgr Maciejem Cieślakiem spotkałem się w jego piwnicznym studio, w którym właśnie wykańczał swoją parokrotnie już zapowiadaną płytę projektu Cieślak i Księżniczki.

Maciej Cieślak: Trzeba tam było podstroić.
Bartosz Chmielewski: Tak, bo fałszujesz strasznie (śmiech).
-Teraz to zaczyna brzmieć hitowo.
W takich szczególikach tkwi hitowość?
– Na hitowości się nie znam. A ogólnie to tak, tajemnica tkwi w masie szczegółów. Tu czasem stopka się omsknie, okazało się, że wokal był 1/8 za nisko w stosunku do gitary i jak słuchałeś niby wszystko jest ok, ale tak naprawdę nie płynęło z prądem. Gitara, do której dogrywałem wokal, była nastrojona trochę za nisko, potem nagrałem gitarę jeszcze raz, już nastrojoną dobrze. No i wokal się intonacyjnie odkleił. Ten drobny niestrój wokalu w stosunku do gitary i smyczków to był główny problem, oprócz tego gitara nie zawsze była dobrze zagrana z bitem, usunąłem te drobne niedogodności wykonawcze.
– Zmierzch boga analoga (skomentowała obecna w studiu Natalia Fiedorczuk, dziś pisarka i żona Maćka)
– Słuchaj, Beatlesi grali po prostu w punkt, mogli sobie nie edytować. Ja sięgam po gitarę raz na miesiąc i tak to potem wygląda. Po czterech miesiącach męki ten numer w końcu hula, jak się patrzy
Czy to jest płyta, nad którą pracujesz najdłużej?
– Nie. Pierwsza sesja nagraniowa była jakoś we wrześniu, potem dwie w grudniu, plan był taki, żeby to wyszło na przełomie zimy i wiosny, bo o tym jest płyta, ale się nie udało. Przy Dniach Wiatru też chciałem, żeby singiel „Iris sleeps under the snow” poszedł do radia w okresie, kiedy pada śnieg, co oczywiście też się nie udało. Cieślak i Księżniczki wyjdzie w lecie, co zrobić.
Co tym razem stanęło na przeszkodzie?
– Nie wiem. To jest prosty materiał do zmiksowania. To chyba jakiś psychologiczny problem. Już chyba za dużo czasu z nim spędziłem, nie wiem, co zrobić, żeby było lepiej. Większość utworów nagranych została na setkę z wokalem i już nic tam nie można zmienić. Nie ze wszystkiego jestem zadowolony. Więc można nagrać jeszcze raz albo pogodzić się, że jest takie, jakie jest. Natomiast ze 3 numery są takie, że można tam coś dograć i się trzeba po prostu do tego zabrać, ale żeby się zabrać, to trzeba się czuć na siłach i trzeba wiedzieć, do czego się dąży, a do tego trzeba mieć dystans. Dużo łatwiej przychodzi mi zajmowanie się cudzą muzą, bo nie wiem, co twórca miał w głowie, wiem tylko, co mu wyszło i co z tego można fajnego zrobić. Natomiast jeśli chodzi o moją muzykę to zawsze jest to obciążone tonami światów docelowych i niechętnie rezygnuje z któregokolwiek z nich.
To jest twoja pierwsza płyta, którą robisz w Warszawie?
– Pan Planeta był częściowo miksowany już w Warszawie.
Może to miasto rozprasza i trudniej tu skończyć płytę niż w Sopocie
– Nie rozprasza mnie szczególnie Warszawa. Wiem, że jest więcej kin niż w Trójmieście, ale i tak rzadko do nich chadzam. Natomiast mam blisko na Chłodną i to jest może zgubne.
Muzykom pod pewnymi względami jest tu chyba łatwiej niż w Trójmieście.
– Wiesz, ten kij ma dwa końce. O pieniądz może jest łatwiej, ale muzyce rozumianej jako sztuka, może to szkodzić. Bardzo mi się podoba, że w szeregu knajp grają zespoły na żywo. Dżemują sobie funk z metra cięty, dostają za to pieniądze, ok. Jakiś koleś, którym ja byłem 20 lat temu, może sobie pomyśleć: – Tak, chcę zostać zawodowym muzykiem i zapierdalać w knajpach funk, i jestem w stanie się z tego utrzymywać. Jest taka społecznie aprobowana ścieżka i mogę z niej skorzystać. To jest ok, ale obawiam się, że negatywny wpływ owej ścieżki jest taki, że muzyk staje się klezmerem, a nie twórcą. No ale dobrze, że coś się dzieje, to dużo lepsze od bezruchu i poczucia braku możliwości, który pamiętam z chujowych, choć mitologizowanych przez niektórych czasów PRL. Jest sporo klubów, z tego 2%, do których miałbym ochotę pójść, bo w reszcie rządzi apgrejdowany dres. Przyzwyczaiłem się generalnie. Na początku w Warszawie wszyscy wydawali mi się spięci i trudno mi było z kimkolwiek nawiązać kontakt, gdyż czułem, że to nie jest prawdziwy kontakt, tylko obopólny obowiązek rozmowy realizowany w czasie rzeczywistym.
Myślisz o kolejnej migracji?
– Wiesz co, nie za dużo się zastanawiam nad swoją przyszłością, nie mam gotowego planu. Myślę, że nie chciałbym zakończyć życia w Warszawie. Sopot jest wspaniałym miastem, ale trochę już mi się znudził. Sopot superfajny jest w zimie, kiedy nie ma prawie nikogo na ulicach, tylko autochtoni się gromadzą w klubikach i kanciapach i jest trochę taki klimat, jak za kołem podbiegunowym. Inaczej zupełnie pachnie powietrze i są inne kolory. Szczególnie w porze zimowej. Nigdzie indziej nie widziałem takiego odcienia granatu na niebie, jaki jest właśnie tam. Taki głęboki zimny granat. Kiedy zdarza mi się przyjeżdżać do Sopotu jesienią, zimą, nagle sobie przypominam, skąd się wzięła cała moja muzyka, cały mój świat wyobraźni, z którego potem ta muza poszła.
O jakiej porze roku obrazuje to miasto kompozycja „Sopot”?
– Ten tytuł został nadany przy okazji. To nie jest podsumowanie mojego stosunku do miasta rodzinnego. Pamiętam genezę numeru. Pojechałem z moją ówczesną dziewczyną Justyną na wycieczkę po Zachodniopomorskiem i się stresowałem, że nas wieśniacy pobiją, tam było szaleństwo w nocy co chwila, i jedyne, o czym marzyłem, to wsiąść do pociągu i wrócić. I jak wsiadłem do pociągu, to puściły emocje i wyskoczyła mi melodyjka. Pograliśmy ją na próbie i nie pamiętam, dlaczego nazwaliśmy ją akurat Sopot. Coś w niej musiało takiego być, że uznaliśmy, że oddaje klimat miasta. Przypominam sobie, że Ania Lasocka (była basistka zespołu Kobiety), też sopocianka, namawiała mnie, żebym uderzył do władz miasta i zaproponował jakieś wykorzystanie tego utworu przy promocji miasta, czy coś w tym stylu. Najwyraźniej też miała podobne skojarzenia.
Trochę tych morskich sugestii poupychałeś w tytułach piosenek, nakierowując wyobraźnię słuchacza, np. „Trans-atlantyk”
– Niby tak, ale tu akurat bardziej chodziło o wykorzystanie „transowej” konstrukcji tego słowa, dlatego rozdzieliliśmy te słowa myślnikiem Trans-atlantyk.
Ale syrenę okrętową słychać
– To wyszło zupełnie przypadkiem. Numer był transowy, dograliśmy puzon. Najpierw zwolniłem taśmę, puzon zaczął grać, to ją przyspieszyłem itd. To wyszło rzeczywiście jak syrena okrętowa. Ale chodziło o taki groźny dźwięk, związany z mrocznym pionowym słupem transu. A tytuły to zabawa. Nie przywiązywałbym do nich zbyt dużej wagi. Potrafią wprowadzić zbyt silną sugestię i oddzielić słuchacza od rzeczywistego przekazu dźwięków, czyli od tego odczucia, które może się w nim wygenerować w zetknięciu z muzyką. Jeśli chodzi o morze, to w chuj razy zadawano mi pytanie, dlaczego muzyka z Trójmiasta jest taka fajna i inna, i tu chciałbym się wypowiedzieć. Najbardziej prymitywna interpretacja, jaką słyszałem, jest taka, że to dlatego, że tam mieszkają marynarze, którzy poprzywozili płyty zza granicy i dlatego ludzie są tam bardziej osłuchani. Nie znam żadnego marynarza mieszkając w Trójmieście od dziecka, no może z wyjątkiem kolegi, który został nim po studiach. A prawda jest taka, jeśli w ogóle wyciągać jakieś konsekwencje z obecności morza, to że mieszkając w Sopocie, nie wyobrażałem sobie, żebym mógł żyć w miejscu bez dostępu do morza. Bowiem jeśli mieszkasz nad morzem, to tak, jakbyś był jedną nogą w nieskończoności. Morze to jest symbol czegoś, co się zaczyna tuż obok ciebie, a kończy nie wiadomo gdzie i to jest kurwa to. To jest właśnie ten myk. Wszyscy, którzy mieszkają nad morzem, co jakiś czas nad nie chodzą, potem im się nudzi i nawet go nie zauważają, ale w głowie to zostaje, że połowa miejsca, w którym żyjesz jest namacalna, a połowa wykracza w transcendencję i to jest ta zasadnicza świadomość, która odróżnia Trójmiasto.
Stąd może to zamiłowanie do transu, charakterystyczne dla wielu grup z Trójmiasta.
– Może coś w tym jest. Stawiałbym na tę nieskończoność pod ręką. To się odciska nawet na zwykłej piosence.
I wieczny wiatr od morza, któremu hołd złożyłeś w utworze „Dni wiatru”, a o którym mówiłeś, że to muzyczny obraz falującej łąki.
– Tu byliśmy zgodni z kolegami. Utwór Dni wiatru, akurat z Jackiem (Lachowiczem – były klawiszowiec Ścianki) załapaliśmy takie skojarzenie, że gdyby kręcić do niego film, to byłby to nieruchomy, czarno – biały kadr z drgającymi na wietrze suchymi chwastami, widzianymi z bliska. Koniec października, szare, zachmurzone niebo, ale nie pada. Zgadzaliśmy się też, że ten numer powinien się nazywać „Legenda”, to jest tak naprawdę Legenda. On mógłby się nazywać Dni Wiatru (Legenda). Jeśli rozmawiamy o sztuce, to rzeczy, które zostają, to zawsze będą jakieś archetypy, sprawy niezmienne w ramach bycia człowiekiem. Najfajniejsze rzeczy, których można dotknąć za pomocą sztuki, to są archetypy, legendy. A już w ogóle najfajniejsze to jest znalezienie jakiś własnych archetypów, co równa się stworzeniu własnego stylu w sztuce. To pozornie sprzeczne, bo archetyp to coś właściwego ogółowi, chodzi mi o, nazwijmy to, mniejsze archetypy, pomniejszych bogów. W tak zwanym życiu codziennym widzimy świat według pewnego szablonu, to nasz Bóg ojciec, ale do założeń początkowych można wprowadzić nowe elementy, inaczej rozłożyć akcenty i nagle mamy inny świat. A nasze emocje w reakcji na daną propozycję mówią nam, czy nas to przekonuje, czy nie. Czy mamy do czynienia z czymś żywym, czy z suchym konceptem. I tak bym też to widział od strony odbiorcy, nie ma muzyki dobrej i złej, jest tylko taka, która dla kogoś coś znaczy albo nie, o czym się mówi, że się podoba albo nie.
Na Księżniczkach ściankowe „morskie opowieści”, a raczej pejzaże, zastępuje archetyp lasu, jako miejsca schronienia, miejsca skąd wyszliśmy, a dokąd wracamy, by podładować utracone pierwotne moce. Przynajmniej dwa numery nadają jej mocny leśny akcent.
– Nie, ta płyta tak naprawdę jest o zdejmowaniu skóry na wiosnę, co się wiąże z czymś fajnym i z czymś bolesnym. Przy okazji las został haniebnie wykorzystany i tyle.
Dla mnie ta płyta jest o kolesiu, któremu trochę się zawaliło życie i szuka ukojenia w przyrodzie. Klasyczna historia. Oczywiście kontakt z przyrodą nie załatwia sprawy.
– Trzymasz się tych dwóch piosnek o lesie. Dwóch na 13.
W każdej pojawia się element przyrody czy to deszcz, który zmywa miasto czy…
– Na pewno jest tak, że kiedy czytam czasem, to jeśli chodzi o poetów, najbliżej jest mi do poetów przyrody. To nie znaczy, że lubię sobie wyjechać pod namiot, bo pod nim zazwyczaj się nudzę. Chodzi bardziej o przeżycia, które wchodzą do głowy, gdzie następuje ich maceracja, ta przyroda zazwyczaj niedotykalna, nieczłowiecza, staje się swoista i staje się mitologiczna, tego rodzaju rozumienie natury mnie interesuje.
Ok. W piosence April/March śpiewasz, że nawet przyjaciele nie powodują, że serce ci równiej bije, dopiero deszcz przywraca psychologiczną równowagę.
– W tym zdaniu kluczowe jest wyrażenie ‘just friends’, czyli „tylko przyjaciele”, podczas gdy tak naprawdę każdy ma sobie głęboką potrzebę, żeby kochać i być kochanym i tyle.
A symboliczna muszelka w The Sea and the sun?
– To jest akurat o kobiecie, która funkcjonuje sama z sobą, do której nie ma dostępu, akurat w nadmorskim anturażu. Akurat w tym numerze fajnie udało się zawrzeć klimat morza. W samym sposobie grania i konstruowaniu frazy jest powolne narastanie i oddalanie się fali. Jestem z tego bardzo zadowolony.
W piosence Get on the plane, uwieczniłeś swojego psa. Znamy go z okładki „Białych Wakacji” i czasami występował z wami na scenie w charakterze śpiącej dekoracji. Mógłbyś o nim opowiedzieć?
– Gdy mieszkałem z moją byłą dziewczyną w Gdyni, to jej współlokatorka przyciągnęła ze sobą psa, który żebrał o kawałek kebabu. Pies przyszedł, dostał miskę wody i został. Załapałem z nim rodzaj przyjacielskiej symbiozy. Nazwałem go Piesiu. Jeździł z nami na koncerty. Piesiu na koncertach kładł się pod wzmacniaczem i drzemał albo spacerował po scenie, czuł się dobrze, bezpiecznie. Hałas w ogóle mu nie przeszkadzał, natomiast nie można był go zostawić w busie, bo kiedy tracił mnie z oczu, to wpadał w panikę i demolował wnętrze. W moim samochodzie nie było z przodu tapicerki, kołki blokujące drzwi były poodgryzane. Czasem po koncercie podchodziły do nas nastoletnie wegetarianki, występując w obronie katowanego hałasem zwierzęcia. To było nawet zabawne, ale po jakimś czasie zaczęło nużyć. Piesiu był bardzo emocjonalnym zwierzakiem, a zarazem miejskim łobuzem. Kiedy siedziałem w studiu w Sopocie, drzwi wejściowe były zazwyczaj otwarte i on biegał sobie po dzielnicy, co kilka godzin wracał, żeby go pogłaskać i z powrotem na miasto. Był bardzo inteligentny, rozpoznawał nawet po paru latach ludzi, których widział tylko raz. Kiedyś mnie zadziwił, to mój ulubiony przykład jego inteligencji, był ze mną w studiu, drzwi były zamknięte, on zaczepiał mnie żebym go wypuścił, a ja z jakichś przyczyn nie chciałem. W pewnym momencie zaczął szczekać pod drzwiami a robił to zawsze, kiedy ktoś pukał. Ja wyszedłem z reżyserki, otworzyłem drzwi, Piesiu wybiegł do ogrodu i dalej na ulicę. A za drzwiami nie było nikogo. Gościu normalnie mnie zmanipulował, skojarzył szczekanie z otwieraniem i zrobił tak, żebym go wypuścił. Uwielbiał kamienie, wykopywał je z ziemi, turlał nosem i szczekał na nie, zadręczał wszystkich, żeby mu rzucali kamień, który akurat uznał za Ten Kamień, nie odpuszczał, dzikie oko, trącanie nosem, szczekanie. Kiedyś na spływie już miałem go dość i wrzuciłem jego kamień do wody. No to nurkował po ten kamień. Pod koniec życia już nie miał prawie zębów trzonowych. Oczywiście spał ze mną w łóżku i tu wykształcił się następujący rytuał: ja się kładłem, a on podchodził i grzecznie czekał, aż uchylę kołdrę. Wskakiwał do łóżka, przytulał się, mościł i zasypiał, a po parunastu minutach robiło mu się gorąco, więc schodził na podłogę i tam się kładł. W ciągu nocy jeszcze ze dwa razy trącał mnie nosem, żebym go wpuścił i procedura się powtarzała. Niestety zachorował na raka i zszedł. Kiedy go zakopywałem na górce w Sopocie, tam gdzie wszystkie psy mojej rodziny leżą, nisko nad drzewami przeleciał samolot i wtedy pomyślałem, że w piosence Get On The Plane, która była już prawie napisana musi pojawić się ten wers o nim.
Szczęśliwy mężczyzna z piosenki The man and his happy life też musi umrzeć. Dlaczego?
– Ponieważ jest tak nieprzyzwoicie szczęśliwy, zupełnie bez powodu, że nie ma innego wyjścia (śmiech). Jakoś tak się układa, że jak człowiek jest w końcu szczęśliwy i wydaje mu się, że jest wszystko ok, i że już tak zostanie, to wydarza się coś, co ten stan dramatycznie zakańcza i o tym jest ten utwór. Zastanowiłem się kiedyś, czy ja w ogóle widziałem jakiegoś w pełni szczęśliwego człowieka, szczęśliwy związek, i nie, nie przypominam sobie. Zawsze w jakiejś sferze coś jest nie tak. Widocznie tak ludzie mają, to smutne. A w drugiej części utworu wyobraziłem sobie zadowolonego z siebie pracownika firmy, który wyjeżdża do pracy z teczką, w garniturze, swoim suvem ze strzeżonego osiedla, od wyciętej z żurnala żony i garnków Zeptera. I widziałem jego minę, kiedy jego pozornie bezpieczny i przewidywalny świat rozpada się w wyniku niespodziewanych wydarzeń, które do tego nastąpiły jednocześnie. Jak to? Przecież tego nie było w planie. Taka hiobowa przygoda. Bo prawda jest taka, że bungee raz na jakiś czas się urywa, motocyklista na ścigaczu spotyka na drodze tira, a szary człowiek ginie w nieznaczącej kolizji autobusu. Może jestem znerwicowanym, małostkowym chujkiem, ale zawsze działali mi na nerwy ludzie, którzy nie zauważają tej strony rzeczywistości i na takim zawężonym postrzeganiu świata budują swoje poczucie pewności, zadowolenia i czego tam jeszcze. Myślę, że wiele osób chciałby takiemu gościowi dać z liścia i przynajmniej w piosence pozwoliłem sobie go uśmiercić.
Ciekawi mnie na ile intymność treści tej płyty sprawiły, że tym razem zaśpiewałeś tylko po angielsku.
– Być może żeby się osłonić angielskim, ale prawda jest taka, że kogo znam, to jak sobie zaczyna wymyślać piosenkę, to śpiewa na rybkę, czyli po angielsku, bez treści. W końcu jest to muzyka stworzona w kulturze anglojęzycznej, ta muzyka młodzieżowa, której wszyscy na świecie słuchają. Ten język do niej najbardziej pasuje, klei się z rockową frazą. Kiedy cokolwiek wymyślałem, zawsze mi najpierw przychodziło do głowy w języku angielskim. Potem w pocie czoła przerabiałem to na tekst polski, który składa się z dłuższych słów, które nie do końca pasują do tej melodyki i było to ciężkie. W pewnym momencie, pomyślałem, że pierdolę to i będę śpiewał jak mi wygodniej, a że władam w miarę językiem angielskim, to teksty wyskakiwały bardzo naturalnie i szybciutko. I tak w kraju naszych płyt schodzi około 2 tysięcy sztuk, co nie jest szalonym wynikiem, i sądzę, że wszyscy ci ludzie, którzy kupują te płyty, operują biegle językiem angielskim. A do tego, jeśli nasza muza zawędruje za granicę, to nie będzie problemu ze zrozumieniem tekstu. Choć akurat to była moja postawa sprzed jakiegoś czasu, ostatnio znudziło mi się wymyślanie tekstów po angielsku, być może powrócę do polskiego.
Cieszę się. Twoje polskie teksty mają moc, np. na „Panu Planecie”, bardzo plastycznie wpasowały się w muzykę.
– Przy „Panu Planecie” postawiłem sobie akurat takie zadanie. Żeby była na maksa intensywna i wykręcona muza i do tego teksty po polsku, żeby sięgnąć mitu, bo o tym jest ta cała płyta, o monumencie na pustkowiu, o przemocy, zniszczeniu. To wszystko siedzi w głowie, czasem wychodzi na zewnątrz, na przykład podczas wojny, kiedy okazuje się, że zasady moralne się poluzowały i przez szczeliny wypełzają zakazane instynkty, okazuje się, że niszczenie, mordowanie, bezwzględna dominacja są czymś bardzo ludzkim. Taką tezę bym zaproponował. To kamienny bóg okrucieństwa, bogini pożoga. Myślę, że każdy to w sobie nosi i czuje. Ale od tego jest kultura, żeby ci sąsiad nie wymordował rodziny, bo go naszło. A sztuka jest po to, żeby symbolicznie przeżyć to, czego w realu z różnych przyczyn się nie da. No i taki mit na „Panu Planecie” namierzaliśmy. I miało być po polsku, żeby w jakiś tam sposób związać to ujawnienie z polską kultura po prostu.
Ciekawi mnie, czy świadomym zabiegiem było przykrycie tekstów na pierwszej płycie warstwą muzyczną?
– Chodzi ci o to, że nie słychać wokalu? Mi się wydaje, że dobrze tam słychać wokal. Chodziło o to, żeby był hałas, żeby to wszystko napierdalało. Jak ktoś nie rozumie tekstu, ma wkładkę, może sobie przeczytać. Chyba, że sobie wypalił cd-r, to jego strata.
Pamiętam w Brumie, gdzie był dział, w którym muzycy wypowiadali się o nowych utworach innych muzyków, pojawił się wasz utwór Skuter i ktoś tam stwierdził, że fajnie fajnie, ale wokalista się chyba wstydzi tego, o czym śpiewa, bo schował głos pod muzę.
– Ja to akurat pamiętam, bo to był jeden z pierwszych momentów, kiedy ktokolwiek powiedział coś o nas w prasie. Zrobiło to na mnie duże wrażenie, po kilku latach grania bez odzewu mediów. W tym numerze chodziło o to, żeby muzyka napierdalała i żeby było nerwowo, tekst był jak zwykle dopisany do muzyki. Dlatego na muzykę mówi się muzyka, że jej punktem numer jeden nie jest czytelne podanie tekstu. To jest raczej domena Kabaretu Starszych Panów, piosenki autorskiej i innych tego rodzaju historii. Muzyka musi cię zapierdolić tak, żebyś ewentualnie potem pomyślał, o czym był tekst.
Teksty rock’n’rollowe odegrały doniosłą rolę w przemianach społeczno obyczajowych.
– No tak, teksty składające się głównie ze słów baby i c’mon, które są w rock’n’rollu kluczowe. Od tego zaczął się rock’n’roll i to porwało młodzież. Cała kwestia socjologiczna opisywana później przez część dziennikarzy, to są już popłuczyny, coś dodatkowego, nieistotnego. Dlatego ludzie chcą słuchać tej muzyki, że jest tam baby c’mon i że tego rodzaju emocja jest w stanie ponieść. Na tym wypłynął Elvis, od którego popularności wszystko się zaczęło. Który w końcu, nawiasem mówiąc, okazał się straszną cipą. Ale w pięćdziesiątym piątym dał ludziom dziką, jak na tamte czasy, energię, która jak się okazało była im na tyle potrzebna, że spoiła pokolenie w pewnym stanie ducha i w efekcie rozpoczęła proces przemian społecznych. Surowa, mocna muzyka z nieistotnymi tekstami, a nie mądre, logiczne wywody przy akompaniamencie nieistotnych w cieniu słowa dźwięków.
No nie wiem, a nie kusiło cię, żeby opowiedzieć kiedyś jakąś prostą historię?
– Mam w dupie proste historie. Interesują mnie wrażenia i przeżycia. Zainteresowałem się kiedyś, dlaczego tak wszyscy słuchają Dylana. Przeczytałem sobie jego teksty z dwóch płyt i odnalazłem w nich tylko banał. Być może on był pierwszy, który w ten sposób pisał, ale wydaje mi się, że te teksty są kompletnie o rzeczach banalnych, opowiedzianych w sposób nie do końca czytelny i to może ludzi kręciło. Nie wiem, może trafiłem na nie te płyty
A np. Marek Grechuta?
– Słuchaj, „Ocalić od zapomnienia” to jedna z moich ulubionych piosenek. Jest po prostu magiczna, ale jest magiczna po trzecie przez tekst. Po pierwsze są zajebiste melodie, poza tym znakomicie zagrane.
Mnie akurat ten tekst najpierw trafia. Głupi tekst popsułby tę piosenkę.
– I tu jest sedno. Tekst nie powinien psuć piosenki. Piosenka jest najważniejsza, brzmienie jest najważniejsze, tekst tylko dopełnia tę całość. Dlatego mówimy muzyka, a nie tekst śpiewany. Nie po to jest piosenka, żeby niosła tekst, ale odwrotnie. Słowo jest żeby ukonkretnić ten nieskończony przekaz, jakim jest muzyka. I tu wracam do tego poczucia nieskończoności, że to jest esencja. Jeżeli poczuje się jakiś punkt, z któregoś miejsca w przestrzeni tej boskiej esencji, to w tym momencie tekst, który komentuje ten punkt, wyłania się sam. I tekst, który się z tego wyłania nie jest o przeżyciach dnia dzisiejszego, tylko jest o przeżyciach metafizycznych, które mogą się wiązać z różnymi bardzo rzeczami. Również z przeżyciami dnia dzisiejszego, ale widzianymi z szerszej perspektywy.
W ZAIKSIE piosenka to utwór słowno muzyczny.
Zaiks to jednostka administracyjna, musieli wymyślić jakieś kategorie i nikt tam nad zagadnieniami estetyki się nie zastanawiał
A jak ci się podobają teksty Kobiet?
– Jeśli chodzi o Kobiety, to ostatnią płytę sobie odpuśćmy, bo jakoś mniej do mnie przemawia, ale w tekstach mojego kolegi Grzegorza Nawrockiego z pierwszej i drugiej płyty, z którymi coś tam miałem wspólnego, czuje właśnie to, że jeśli pisze o gumie do żucia, o której akurat nie napisał, to nie jest to tekst o gumie i ustach, z których wypadła na podłogę, tylko to jest guma do życia widziana z perspektywy człowieka, który ma kontakt z nieskończonością. (śmiech)
A jego teksty w Ego na płycie „Światowid”, Złota polska, czy Gówniarze/Zgredy pełne są takich historii lokalnych, obserwacji swojego podwórka.
No „Złota polska”, w tym numerze czuję jesień w Sopocie, idziesz po wieczorze w klubie w górę Monciakiem do domu na kolejkę, zależy czy akurat mieszkasz w Sopocie czy nie i nie ma nic, tylko morze – potwór z nieskończenie długim ogonem zapierdala głową o plażę. Historie dzieją się na tle tego potwora.
No właśnie, rusza cię ten numer bo słyszysz w nim bliskie ci miejsce, dzięki tekstowi możesz się z nim utożsamić.
– I tu przyznam ci rację, ale ten numer tylko dlatego jest dla mnie mocny, bo sięga rzeczywiście czegoś głębokiego. Możesz powiedzieć „W złotej brokatowej sukni Leon tańczył całą noc, niebezpiecznie długą noc”. Niebezpieczeństwo to jest słowo, które się w tekstach Grzegorza często pojawia i to jest troszeczkę… Chodzi o niebezpieczeństwo. Nie chodzi o obserwację socjologiczną, ale o emocję konkretną. Jakoś historia z jego życia została przytoczona po to, żeby przywołać stan zagrożenia. Gdzieś pod koniec piosenki pojawia się „kipiące morze ukoi mnie nocą, kipiące morze – Ty to wiesz”. I o to jak dla mnie tutaj chodzi.
A teksty Apteki z tym całym odbiciem w nich stylu życia pewnego okresu w Trójmieście, z jednej strony abstrakcyjne, z drugiej operujące konkretem, dokumentalne?
– Zależy, z której płyty. Dla mnie wychwalana „Menda” jest akurat słaba. Zajebiste są za to „Urojone całe miasta”, bo płyta jest muzycznie znakomita. Do tego wspaniały numer Extasy, w którym jedyne słowa jakie się pojawiają to „ecstasy” i „parlez-vous francais” itd.. czujesz taki klimat, że całe miasto jest twoje. Ja akurat narkotyków nie biorę, ale powiedzmy po dwóch piwkach bujasz się po mieście i to jest niesamowita rzecz w muzyce, że jest w stanie oddać klimat, bez odwoływania się kwadratowych konkretów. Przyjmijmy, że muzyka to też jest język. Nie umniejszajmy jej w stosunku do słowa. Słowo jest o wiele bardziej sztywne. Szerokość skojarzeniowa muzyki jest o wiele większa niż szerokość skojarzeniowa słowa.
To co w takim razie myślisz o hip hopie, w którym słowo niby wychodzi na pierwszy plan.
– Wychowałem się między morzem i lasem, a nie na osiedlu z wielkiej płyty, więc te dywagacje gości, którzy siedzą na ławce przed blokiem i jest im dobrze albo źle, w ogóle mnie nie dotyczą. Na hip hop nigdy się nie załapałem. Ale pół roku temu puściłem sobie na Kaliber 44 i stwierdziłem, że o ja pierdolę. Mimo, że to jest hip hop, z którego zawsze się śmiałem, to ma to taki ładunek i te teksty są o takich rzeczach i tak napisane, że rozumiem, że ten zespół cieszył się takim wielkim uznaniem. Nawet dla mnie, który nie łyka hip hopu, było to coś. Druga płyta, która mi się spodobała i do mnie przemówiła to był Pezet / Noon. Płyta nazywa się „Muzyka poważna”. Dostałem kiedyś od Wujka Samo Zło pakiet 10 płyt, żebym się zaznajomił i to była jedyna płyta, która mi wchodziła. Kaliber 44 wykumałem jakiś czas temu w internecie z poślizgiem 15 letnim chyba, no i zajebisty zespół.
Ok. Pogadajmy o latach 90., dzikich czasach przełomu, o których, wydaje mi się, ciągle mało wiadomo. Ścianka powstała w 1994 roku, aż 4 lata zajęło wam zadebiutowanie.
– Po pierwsze wiadomo, że dziś jest łatwiej, każdy ma komputer, każdy może nagrywać. Z drugiej strony trudniej, bo powstaje taka masa muzyki, że fajne rzeczy giną w zalewie słabizny. Pamiętam jak dostaliśmy 500zł od urzędu miasta Sopot na nagranie materiału w studio Radia Gdańsk. Nagraliśmy wtedy 4 utwory, z których jeden, nie wydany na żadnej płycie „Little Window”, był naszym pierwszym teledyskiem. Mieliśmy 10 godzin w studio. 5 godzin nagrywaliśmy 5 miksowaliśmy. I Wojtek Michałowski, ówczesny basista, poszedł do sklepu, żeby kupić czystą płytę kompaktową, żeby zgrać nasz materiał, żeby móc go sobie na chacie odtwarzać, czym byliśmy zajarani, bo to prawie, jak gdybyśmy mieli wydaną płytę. To była nowa technologia i cdr na dzisiejsze kosztował jakieś 150zł. Fakty mówią same za siebie. Nie byliśmy kolesiami, którzy zapierdalają do przodu, tylko robiliśmy to raczej do wewnątrz, a to nie sprzyja promocji. W swoim czasie chcieliśmy bardzo wydać płytę, tylko nie wiedzieliśmy, jak to zrobić. W radio wiadomo co rządziło. Do dzisiaj rządzi zresztą. W latach 80. był przez chwile zryw na muzykę alternatywną, choć to był wtedy tylko punk rock i nowa fala, tak mi się wydaje. A z punk rockiem mam tyle wspólnego, co z hip hopem. Nie graliśmy na żadnych przeglądach. Raz znaleźliśmy informację, że jest jakiś przegląd, że w komisji są jacyś ludzie z show biznesu, których nieszczególnie szanowaliśmy. No i ja cisnąłem żeby tam jechać, podczas gdy Wojtek mówił ni chuja, po co mamy tam jechać, zwycięzca i tak już jest wybrany, posłuchają nas tylko jacyś wieśniacy i tak nic z tego nie będzie, no i miał rację. Dzisiaj wiem, że często takie konkursy są organizowane po to, żeby promować jakiegoś gościa, dodać mu jakiegoś splendoru na start. Chociaż oczywiście nie zawsze. Poza tym z naszą propozycją raczej byśmy nie zrobili wrażenia, a jeśli nawet, to pewnie z rozpędu podpisalibyśmy jakiś chujowy papier, jak to się zdarzyło paru zespołom, które wtedy zaczynały. A wiadomo, że początkujące zespoły dadzą się pokroić, żeby tylko ktoś je wydał.
W wieku wydania pierwszej płyty miałeś 29 lat. Jaki był wówczas twój stan ducha. Stawiałeś na muzykę? Miałeś jakiś życiowy plan awaryjny?
– Postawiłem wszystko na zespół. To było centrum zarządzania moją rzeczywistością. Specjalnością sceny trójmiejskiej jest to, że wszyscy grają ze wszystkimi. Ja nie chciałem się rozpraszać graniem w 4 zespołach. Chciałem w ramach Ścianki grać wiele różnych rzeczy.
Środowisko nie wywierało presji, żebyś sobie dał spokój z muzyką i wziął się za poważne, w sensie, dochodowe zajęcie?
– Ty chyba mówisz z perspektywy Warszawy i okolic. Nigdzie nie spotkałem osób tak mocno stojących na ziemi, jeśli chodzi o zawód i jego perspektywy. Możliwości utrzymania się. Kogokolwiek spotykam w Warszawie, to wszyscy mają bardzo słuszną i logiczną postawę, że przede wszystkim trzeba się utrzymać, trzeba mieć gdzie mieszkać. Akurat w Trójmieście było zupełnie inaczej. Kwestie, z czego się utrzymać, były drugorzędne. Kwestia pierwszorzędna była taka, czy się robi coś ciekawego. Być może dlatego powstawała tam ciekawa muza. Taką postawę przyjąłem i ja. Napominany przez rodziców, że za mało czasu poświęcam muzyce poważnej. Choć akurat tata przyjął postawę, że no Maćku, skoro to lubisz, to to rób. Mama z kolei mówiła, dlaczego ja gram taką muzykę młodzieżową z ludźmi, którzy nawet nie mają wykształcenia muzycznego, bo ja byłem w ogóle studentem akademii muzycznej. Gadki ustały, jak się pojawiła pierwsza pochlebna notka w prasie krajowej. Jeśli chodzi o mnie, to chciałem być non stop na haju nie używając narkotyków, tylko używając własnej wyobraźni i muzyki. Bo to jest najfajniejsza rzecz, jaką człowiek może robić w życiu. Teraz z perspektywy czasu wiem, że tak jest. Wtedy dążyliśmy do tego, żeby naspidować się własną muzyką i to był cały sens, a nie granie na jakimś omszałym przeglądzie. Oczywiście chcieliśmy mieć płytę, bo wszystkie zespoły od Velvet Undergound przez The Stooges po Sonic Youth takie płyty miały. I twoja płyta na półce w sklepie oznaczała,że istniejesz nie tylko w swojej wyobraźni i kanciapie, ale na tej samej płaszczyźnie co The Stooges i Sonic Youth.
Swoim debiutem wprowadziliście nową jakość na polską scenę alternatywną, z jednej strony nastąpiło oderwanie od punk rockowego przekazu, z drugiej klasycznego dinozaurzego rocka, z trzeciej nastąpiło nawiązanie kontaktu wzrokowego i jakościowego z tym co się działo w muzyce na Zachodzie. To w tym mniej więcej czasie zadebiutowały na naszej scenie tak świeże zjawiska jak Pogodno, Starzy Singers, Ewa Braun, Something Like Elvis czy Kobiety. Jednocześnie mam wrażenie, że to był ostatni taki rzut, kiedy muzyka, jak to określił Rafał Księżyk, robiona była przez ludzi, którzy podporządkowali jej życie, a nie jak dziś, robiona po godzinach przez studenciaków i pracowników korporacji.
– W moim odczuciu ścieżka muzyczna to jedyna warta zachodu ścieżka i chciałbym, żeby takich zespołów, które w ten sposób myślą i wyłaniają z siebie dźwięki było więcej, bo wtedy miałbym czego posłuchać.
Czujesz więź pokoleniową, z zespołami, które zaczynały mniej więcej w tym samym czasie co ty i grają do dziś?
– A jakie to są zespoły? Czuje duchową więź z pierwszymi dwiema płytami Kobiet. Z Kristen czuję więź. Poza tym chyba nie. Czuję więź z zespołami i ludźmi, którzy czują podobnie do mnie, bez względu na to, ile mają lat, z tego się bierze poczucie więzi. Bardziej z ludźmi niż z muzykami. Muzyka to tylko jeden ze sposobów komunikacji, liczy się możliwość komunikacji pomiędzy światami, które ludzie w sobie noszą. I tu podobieństwo, wspólnota skojarzeń jest dużo bardziej istotna niż kwestie pokoleniowe, czy na jakim kto gra instrumencie, czy w ogóle na czymś gra. Nie czuję raczej wspólnego mianownika z kolegą gitarzystą z zespołu reggae, który śpiewa o przygodach w Babilonie, nawet jeśli zaczynał w listopadzie ’94. Kwestia jest prosta jak drut, istotą rzeczy jest rodzaj wrażliwości, to punkt wyjścia, który organizuje postrzeganie rzeczywistości i według tego klucza pewne rzeczy mianowane są ważnymi, a inne nieważnymi. I ludzie o zbliżonych światopoglądach mają szansę się spotkać, bo pod ogólnie dostępnymi pojęciami rozumieją podobne rzeczy. Umiejętność operowania dźwiękami, to dostęp do kolejnej płaszczyzny komunikacyjnej, za pomocą której można się wyrazić, powiedzieć, że o to czy tamto mi chodzi, że tak a nie inaczej czuję. I to czasem działa, dociera, przez płyty, czy na koncertach i to się czuje. I to koncertowe poczucie, że nagle jakaś ilość wygłodniałych ludzi łapie wspólny mianownik i stapiają się w ognistą kulę warte jest mszy. To jest przełamanie chujowych komunikacyjnych granic, które oddzielają ludzi od siebie.
Wróćmy do historii. Pamiętasz pierwsze trasy koncertowe? Jak wyglądała wtedy polska scena klubowa?
– Moim marzeniem od późnej podstawówki było wsiąść do mikrobusu, wyłamać się z obowiązków obywatela i jeździć po Polsce. Wynajmowaliśmy mikrobus w wypożyczalni Piast na Przymorzu za 250zł za dobę. Najpierw Jacek Lachowicz prowadził. Potem ja zrobiłem prawko i zmienialiśmy się. Graliśmy z reguły za stawki, bowiem minusem grania z biletów jest to, że wtedy organizator nie ryzykuje, więc kładzie lachę na promocję, wiesza dwa plakaty w klubie i się dziwi że 10 osób przyszło na koncert. Dlatego zawsze się staraliśmy grać chociażby za kwotę gwarantowaną plus nadwyżka z biletów. Z tras nie pamiętam za wiele. Kluby mi się ponakładały, wszędzie jest podobnie, wyróżniają się takie miejsca jak latania morska w Kołobrzegu, gdzie przed koncertem piliśmy grzane wino, a na zewnątrz wiał listopadowy wiatr, czy wydarzenia, jak kolizja, którą spowodowałem w kompletnie pustej w sobotę Zduńskiej Woli. Źle zaparkowane samochody zasłaniały widok i przypierdolił w nas z prawej jeden z dwóch samochodów, które krążyły po mieście. Był niesamowity huk, nie słyszałem nigdy takiego dźwięku, bus prawie się przewrócił. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Wysiedliśmy lekko oszołomieni, nie mogłem w to wszystko uwierzyć. I nagle w jednej sekundzie otoczyła nas milcząca masa w dresach i kapciach, ponure miny. Wysypali się z czteropiętrowców w pół minuty, oderwani od Złotopolskich. To było naprawdę mocne, stali i patrzyli. No i dalej, przyjechała policja, grzecznie, miło, dmuchanie w balonik, a tego dnia były urodziny Andrzeja Koczana, który urodził się wtedy, kiedy Adolf Hitler. No więc mamy urwane przednie koło, urodziny Hitlera, policjant pyta gościa, który w nas przywalił, o imię ojca, a on: Dante. No naprawdę warto było to przeżyć.
Na forach krąży zdanie, że gdybyś urodził się np. w Wielkiej Brytanii, miałbyś status podobny do Thoma Yorka, że jesteś muzykiem niedocenionym, nieznanym poza grupą wtajemniczonych, pojawiały się zmartwione głosy o tym, że gorzkniejesz z powodu tej ciasnej, niszowej sławy, z drugiej strony dla wielu jesteś postacią kultową, autorem płyt wybitnych, polecanych cudzoziemcom jako przykład tego, co najciekawsze w polskiej muzyce, twój utwór jest hymnem Off Festivalu, mógłbyś się jakoś do tego swojego wirtualnego wizerunku odnieść?
– Po pierwsze, żeby być Thomem Yorkiem, musiałbym być w trasie przez kilka miesięcy w roku, na co nie miałbym najmniejszej ochoty. Poza tym trochę tak, na pewno jest jak mówisz. Wiem, że w Polsce prawie nie ma odbiorców na tego rodzaju muzykę. I to przykre, bo kocham ten kraj i chciałbym, żeby tu była jedna wielka muzyczna mekka, ale wiem, że tak nie jest. Myślę, że dopiero za jakieś 10 – 15 lat ludzie skumają, że np. taki „Pan Planeta”, to jest pozycja ważna w dorobku polskiej fonografii, wprowadzająca do niej coś, czego wcześniej nie było. W momencie wydania nie spotkała się ta płyta ze specjalnym odzewem. Po niej przeżywałem okres zniechęcenia, tym bardziej, że wydawca obiecał wprowadzić płytę na rynki zagraniczne, do czego w końcu nie doszło. A bardzo na to liczyłem, bo ile można kursować po Polsce. Po pewnym czasie znasz te klimaty na pamięć i nie czujesz, że odkrywasz nowe lądy. Teraz to już w ogóle mam wszystko w dupie, ale to jest trochę co innego niż zniechęcenie. Co do mojej pozycji, to każdy byle jaki wieśniacki zespół ma swoich paręset fanów i tyle samo przeciwników. Nie przejmuję się opinią publiczną, zależy mi, żebym samemu czuł, że to co robię ma sens.
To skąd to rozgoryczenie?
– W każdym jest lekki narcyzm i chęć, by owoce jego twórczości były podziwiane.
Kiedy byś się poczuł doceniony?
– Wiesz co, ja się czuję doceniony, tylko że to się na nic nie przekłada. Goście w radiach, którzy uchodzą za autorytety, trzymają się bezpiecznego środka, jak zrobisz coś oryginalnego, to tym gorzej dla ciebie, bo stwierdzą, że to nieradiowe. Była kiedyś Radiostacja, luzackie radio, które wszyscy uwielbiali, bo raz że puszczali kozacką muzę, dwa że czuć było ten fajny amatorski klimat, coś ludzkiego, swojskiego. No i ktoś to sprzedał, zmienił się profil i nie wiem, kto dzisiaj słucha tej stacji i jak ona się teraz nazywa. Ja lubię garażowy, półamatorski klimat, entuzjazm zamiast profesjonalizmu. Mam odrzut od słów profesjonalizm, praca, Zus i dział marketingu. Kiedy szliśmy do BMG to nie po to, żeby zmienić swoją muzykę, ale po to, żeby zmienić kanały dystrybucji. Okazało się, że nasza muza, która nam się wydawała superoczywista i komunikatywna, to jednak nie jest na tyle komunikatywna, żeby ludzie ze wsi i miasteczek się zaktywizowali. Wydawało mi się, że ludzie słuchają tego syfu z radia i telewizji tylko dlatego, że nie mają specjalnego wyboru. Dzisiaj rozumiem, że tego słuchają bo tak jest im prościej. Wtedy myślałem, że nadciąga wielka rewolucja, że fajne numery dzięki dużym wytwórniom zaczną być propagowane szerzej i wtedy żywa muza z emocjami pokaże się w radio i wtedy ludzie swoimi emocjami jakoś się z nią zwiążą i poczują coś wspólnego i wypierdolą na śmietnik ten cały plastikowy syf. No i się pomyliłem. Dzisiaj mam świadomość, że reakcja na moją twórczość to będzie tysiąc płyt sprzedanych i 3 do 5 tysięcy zainteresowanych na 40 milionów obywateli. Ludzie nie kumają, jakimi sztućcami jeść tę muzykę. I w miarę rozsądny człowiek zyskawszy taką wiedzę, idzie po rozum do głowy i stwierdza, że nie ma sensu się napinać, tylko robić swoje, bo z tego tak naprawdę płynie satysfakcja.
Warszawa, 22 czerwca 2010